czwartek, 26 stycznia 2012

Hyeong, powiedz temu ajushi, żeby się odczepił od mojej noony!

Czyli krótki przewodnik po koreańskich honoryfikatach*.
Zapewne zdążyliście się zorientować, że język polski w dość znacznym stopniu różni się od języka japońskiego, czy koreańskiego. I nie chodzi mi tu o takie oczywistości, jak brzmienie słów, czy szyk zdania. Różnice przejawiają się również w sposobie zwracania się do drugiego człowieka. U nas są dwie opcje: albo jesteśmy z kimś na „ty”, albo na „pan/pani”. No, jest jeszcze sprytna i właściwie nieistniejąca forma pośrednia, czyli unikanie jak ognia zwracania się bezpośrednio do rozmówcy, przez co ten może sobie myśleć, co chce.

W japońskim, koreańskim i we wszystkich dialektach chińskich istnieje kilkadziesiąt (jak nie kilkaset w przypadku mandaryńskiego) sposobów zwracania się do rozmówcy. O ile japońskie honoryfikaty są w miarę czytelne i zrozumiałe (no i przede wszystkim łatwo dostępne ze swoimi wyjaśnieniami, również w języku polskim, choćby na wikipedii), to o koreańskie odpowiedniki dużo ciężej. Na pewno każdy miłośnik koreańskich seriali na początku swojej skośnookiej przygody nie raz łapał się za głowę, usiłując zrozumieć, o co to chodzi z tymi wszystkimi dodatkami do imion, nazwisk albo jakimiś dziwnymi zwrotami ni stąd ni zowąd. Dla wszystkich zagubionych, krótki przewodnik poniżej!

By w ogóle pojąć, o co to chodzi z tymi tajemniczymi koreańskimi honoryfikatami, musimy uświadomić sobie, że sposób zwracania się do drugiej osoby jest ściśle związany z wzajemnymi relacjami społecznymi, jakie zachodzą między owymi ludźmi. Podstawowe kryteria to: płeć, stopień zażyłości i wiek. Czasem jednak ilość lat schodzi na drugi plan, jeśli dana osoba jest dla nas wzorem w danej dziedzinie i chcemy mu dobitnie zamanifestować, jak bardzo go podziwiamy i szanujemy. Np. dziewczyny z 2NE1 zwracają się do swoich kolegów po fachu z Big Bang per „oppa”, mimo iż Bom i Dara są dużo starsze od chłopaków z zespołu.

[2NE1 i Big Bang]

Generalna zasada jest jednak taka, iż:
  • Seonbae (선배) [czyt. sunbe, gdzie „u” jest krótkie i nieco podobne do „a”] – tak zwraca się młodszy chłopak/dziewczyna do swojego starszego kolegi/koleżanki (coś jak senpai po japońsku), zwłaszcza w szkole czy na studiach, gdzie do tego wszystkiego nie mieszają się jeszcze profesjonalne stosunki. Jest to zwrot o neutralnym zabarwieniu.
Seonbae to też ktoś, kto jest w jakiejś branży dłużej niż ty, przez co ma więcej doświadczenia w danej dziedzinie. Tak będziemy się zwracać do kolegów na tym samym stanowisku, jeśli pracują dłużej od nas. Przywodząc przykład ze świata k-popu, np. chłopaki z B1A4 będą się zwracać do swoich kolegów po fachu z SHINee per seonbae, bo ci są już w branży zdecydowanie dłużej.
  • Hubae (후배) [czyt. hube] – a tak zwraca się seonbae do swojego młodszego kolegi/koleżanki, chociaż zwykle nie używa się tego jako odpowiednik drugiej osoby liczby pojedynczej (czyli prościej, raczej nie usłyszysz, by ktoś wprost tak cię nazwał), ten honoryfikat pojawia się, gdy seonbae wspomina komuś trzeciemu o swoim młodszym koledze/koleżance. Tak samo jak seonbae jest to neutralny sposób mówienia o kimś.

A teraz zaczynają się schody.
Powiedzmy, że siedzisz sobie ze swoim seonbae w knajpie, pijecie soju (koreańska wersja „wódki” – no, przynajmniej Koreańczycy lubią tak ją nazywać, bo jak dla mnie to jakaś lura, marne 15-17%), super wam się rozmawia, oboje czujecie, że oto przed wami wasza bratnia dusza i wspaniały przyjaciel. Czas więc przejść na wyższy poziom wtajemniczenia i werbalnie okazać sobie, jak bardzo się lubicie. Jako, że seonbae zawsze zwracał się do ciebie po imieniu, tutaj sprawa jest czysta, nic się nie zmienia. Ino obgadując cię, nie będzie używał hubae, tylko twojego konkretnego imienia. Ale pytanie brzmi, jak zatem ty masz się do dawnego seonbae zwracać?

[zdjęcie pożyczone z pae-and-guy.blogspot.com]

  • Hyeong () [czyt. hjong] – ale tylko pod warunkiem, że jesteś facetem, a twój seonbae to również mężczyzna.
  • Noona (누나) [czyt. nuna] – jeśli jesteś facetem, a twój seonbae to dziewczyna
  • Oppa (오빠) – jeśli jesteś dziewczyną, a twój seonbae to chłopak
  • Eonni (언니) [czyt. onni] – jeśli jesteś dziewczyną, a twój seonbae, to również kobieta.

To oczywiście jeszcze nie koniec.
  • -ssi () [czyt. szi] – jest najbardziej popularnym honoryfikatem i dodaje się go do imienia i nazwiska, np. Kim Cheolsu-ssi (김철수씨) lub do samego imienia, jeśli jesteśmy z kimś z bliższych stosunkach (Cheolsu-ssi (철수씨). Generalnie -ssi wyraża równy status między rozmawiającymi osobami. Trzeba jednak wiedzieć, że nie wypada zwracać się do kogoś używając samego nazwiska z dodatkiem -ssi (np. Kim-ssi (김씨), gdyż znaczyło by to, że sami uważamy się za kogoś ważniejszego, od osoby, o której mówimy.
  • -nim () – oznacza tyle co „Pan/Pani”, czyli kogoś starszego od nas, kogo darzymy (lub chociaż w teorii powinniśmy darzyć) szacunkiem i który stoi w hierarchii wyżej od nas. Jest to bardzo produktywny sufiks. Można dodać go do nazw osób z rodziny, np. omma (엄마) (matka), dodając sufiks -nim otrzymujemy słowo oznaczające czyjąś matkę (czyli tak np. możemy zwrócić się do mamy koleżanki/kolegi), ale nie tylko. Jeśli ktoś czuje względem swojej mamy szczególny respekt, może zwracać się do niej właśnie omonim (어머니) (o nazwach członków rodziny będzie dokładniej poniżej). Owy sufiks dodawać można nie tylko do nazw osób z rodziny. Można dodać go np. do seonbae (선배), okazując naszemu koledze wyższy stopień szacunku, albo dodać go do imienia, jak uczynił względem mnie mój Face Book, gdy magicznym sposobem zmienił mi się język wyświetlania strony po wizycie moich koreańskich koleżanek. Nie powiem, zobaczenie, że ktoś tytułuje mnie Emilia, było przeżyciem jednym w swoim rodzaju. Poczułam się szanowana przez mój FB :D
  • Seonsaeng (선생) [czyt. sunseng, gdzie „u” jest krótkie i nieco podobne do „o”] – tłumaczy się go jako „nauczyciel”, ale niekoniecznie dana osoba musi być naszym szkolnym belfrem, byśmy tak na niego wołali. Seonsaeng wyraża wysoki poziom szacunku, jakim kogoś darzymy, uznanie dla jego dokonań i wyższości nad nami. Podobne do japońskiego -sensei, czyli, dosłownie „urodzony wcześniej”, mistrz.
  • Ajushi (아저씨) [czyt. adziusi] – sposób zwracania się do mężczyzn, którzy są starsi od nas (zwykle znacznie), a których nie znamy wcale, lub zbyt dobrze. Dosłownie znaczy „wujek”.
  • Ajuma (아주마) [czyt. adziuma] – sposób zwracania się do kobiet, które są (znacznie) starsze od nas, a których nie znamy wcale, lub zbyt dobrze. Dosłownie znaczy „ciocia”. Jeśli chcemy wkurzyć jakąś odrobinę od nas starszą kobietę (np. 30-latkę), to można zawołać na nią ajuma. Efekt gwarantowany :D
  • -ah/-yah (/) [czyt: a/ja]. -ah dodaje się do imion i zarezerwowany jest wyłącznie w stosunku do bliskich znajomych i przyjaciół. Równie dobrze można się zwracać wtedy samym imieniem, bez żadnych dodatków, ale koreańska dusza jakoś czuje się niespełniona, jeśli nie może sobie dorzucić jakiegoś małego bonusu za imieniem. Pytałam o to dziewczyn i wyjaśniły mi, że po prostu jakoś łatwiej im się mówi, dodając -ah na końcu imienia. Sugeruje to też zwykle, że mamy jeszcze coś do powiedzenia, oprócz zawołania kogoś. Jest to więc coś w rodzaju poprawiacza melodii języka, dodatkiem, który tak na dobrą sprawę, nie niesie żadnego znaczenia. Jedynie zawołanie starszej osoby lub szefa po imieniu z dodatkiem -ah jak nic sprowadzi nam na głowę kłopoty…

Teraz czas przyjrzeć się, jak należy zwracać się do członków swojej rodziny. Jak pisałam wcześniej, dodając sufiks -nim można utworzyć honoryfikat, którym możemy zwrócić się do czyjeś matki/ojca itp. lub okazać naszym członkom rodziny więcej szacunku:

 
  • Omma (엄마) – mama
  • Omonim (어머니) – też matka, ale czyjaś
  • Abeoji (아버지) [czyt. abudzi] – tata
  • Abeonim (아버님) [czyt. abunim] – czyjś ojciec
  • Halmeoni (할머니) – babcia
  • Halmeonim (할머님) – czyjaś babcia
  • Harabudzi (할아버지) – dziadek
  • Adeul (아들) [czyt. adyl, gdzie „y” jest bardzo krótkie, ledwo słyszalne] – syn
  • Adeunim (아드님) [czyt. adnim] – czyjś syn
  • Ddal () – córka
  • Ddanim (따님) – czyjaś córka
  • Hyeong () [czyt. hjong] – starszy brat (używane tylko przez chłopaka)
  • Noona (누나) [czyt. nuna] – starsza siostra (używane tylko przez chłopaka)
  • Oppa (오빠) – starszy brat (używane tylko przez dziewczynę)
  • Eonni (언니) [czyt. onni] – starsza siostra (używane tylko przez dziewczynę)

Tak więc z grubsza przedstawiają się koreańskie honoryfikaty. Oprócz wyżej wymienionych zwrotów, są też różne poziomy używania języka, które pozwalają wyrazić szacunek względem rozmówcy. Są to głównie odpowiednie sufiksy dodawane do czasowników, ale są też zupełnie inne słowa, które można używać rozmawiając z przyjaciółmi, a inne, gdy rozmawiamy z kimś starszym i ważniejszym od nas. Mieszanie tych poziomów i np. mówienie do kogoś starszego w sposób zarezerwowany dla przyjaciół, lub osób niższych rangą od nas jest nie tyle oznaką braku wychowania, co po prostu obrazą dla rozmówcy. To dlatego tak często w różnych dramach ludzie wściekają się, gdy jakiś młody gniewny używa nieodpowiednich słów do rozmowy z przełożonymi lub starszymi. Przypomnijcie sobie scenę, gdzie Lee Min Ho w „City Hunter” rozmawiał z urzędnikiem pomocy społecznej. Mimo, iż mężczyzna był od niego starszy i teoretycznie ważniejszy (Lee Min Ho w roli petenta, stojący przed wielce poważnym urzędnikiem państwowym), nasz niepokorny bohater specjalnie używał nieformalnego języka, by wyrazić swoją pogardę dla swojego niezbyt uczciwego rozmówcy.

[Lee Min Ho w "City Hunter"]

To tak jakby nawrzucać komuś od najgorszych, nie używając ani jednego inwektywu, ba, nie mówiąc nawet ani słowa pod adresem rozmówcy! Eh… Czyż nie przejawia się w tym piękno języka? Pozazdrościć.


Źródła:
wywody własne + konsultacje z nativami


* honoryfikaty to spolszczona wersja angielskiego honorifics, które po polsku tłumaczy się jako “zwroty grzecznościowe”. Do mnie to tłumaczenie nie trafia, gdyż oppa, -ssi, eonni itp. są czymś więcej, niż zwrotami grzecznościowymi. To sposób zwracania się do danej osoby, który oprócz odpowiedniej dozy szacunku, wyraża także stopień pokrewieństwa, zażyłości i poziom na drabinie społecznej. Dlatego też obstaję przy posługiwaniu się nieistniejącym tak na prawdę w polszczyźnie słowem „honoryfikat”.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Mrok nad doliną

Tylko się chlastać. W minionym tygodniu FBI zamknęło największy serwer wymiany plików megaupload.com. Założyciele i współpracownicy zostali oskarżeni o naruszanie praw autorskich i cztery osoby trafiły już za kratki.

Nie powiem, by osobiście mnie to nie obeszło, bo megaupload.com to (było) wspaniałe źródło wszelkiego typu azjatyckich filmów i dram w dobrej jakości. Dział szybko, sprawnie i mnóstwo stron z filmami (jak na przykład moja ukochana myac.asia) odwoływało się właśnie do tego serwisu. Chociaż był to poważny cios, nie popadałam w czarną rozpacz, bo na szczęście jest jeszcze podobny serwis www.fileserve.com. Ale dziś nastąpił najciemniejszy dzień w mojej nie za długiej fascynacji azjatyckim kinem, gdyż właśnie dziś fileserver powiedział mi, że mogę pobierać tylko te pliki, które sama na stronie umieściłam. Koniec, kropka.

Rzecz jasna pozostaje jeszcze p2p jak torrenty itp, ale niestety nie zawsze ilość źródeł jest powalająca, czasem w ogóle ich nie ma, jeśli film nie był bardzo popularny.
I czym sobie człowiek zasłużył na coś takiego? Czy to naprawdę moja wina, że nie mogę sobie iść do sklepu i kupić ulubionej dramy albo iść do kina na film? Byłabym pierwszą osobą pod kasą, gdyby tylko była u nas taka możliwość. Sprowadzanie filmów z zagranicy jest mega kosztowne a do tego ze sprawdzonych źródeł wiem, że kupowanie dram np. na ebay.com obarczone jest ryzykiem, że kupi się nielegalną kopię…
Pozostaje więc na razie czekać, aż sprawy się jakoś same rozwiążą (czyli postanie nowy serwis tego typu), a do tego czasu cierpieć, oglądając dramy on-line w jakości, jaka jest dostępna… Ech…

sobota, 21 stycznia 2012

Kang Dong Won i jego dokonania - filmy (2004 - 2005)

Kang Dong Won jak na razie ma na sumieniu 10 filmów (a to tylko dlatego, że go do woja zabrali w zeszłym roku, zbóje!), z czego najnowszy niestety nie jest jeszcze dostępny w sieci. Jak nie trudno policzyć, do przeanalizowania mamy zatem aż 9 filmów, co stanowi pewne wyzwanie dla moich grafomańskich zapędów. Postaram się streszczać, aczkolwiek nie daję żadnych gwarancji :P


Too Beautiful to Lie (2004)
[Zbyt piękna, by (mogła) kłamać]

Któregoś, pięknego dnia w małym, prowincjonalnym miasteczku zjawia się piękna dziewczyna – Ju Young-ju (Kim Ha Neul) z pierścionkiem z brylantem na ręku, poszukując aptekarza Choi Hee-chula (Kang Dong Won). Cóż ją sprowadza? Dziewczyna nie chce powiedzieć nic konkretnego, ale rodzina i znajomi Hee-chula szybko łączą fakty: pierścionek, który Young-ju usiłuje zwrócić, należał niegdyś do matki aptekarza, a gdy rodzina nagabuje ją o powody swojej decyzji, dziewczyna mdleje. Po odwiezieniu jej do lokalnego szpitala i przyuważeniu, jak wychodzi z gabinetu ginekologicznego, nie było już żadnych wątpliwości – Hee-chul nie dość, że zmalował pannie dziecko, to jeszcze się jej wyparł i usiłuje wymigać się od problemu!

Biedny Hee-chul nieco zdziwi się powitaniem, jakie zgotuje mu jego własna rodzina, gdy wróci do domu… Zwłaszcza, że straszna z niego poczciwina i już na pierwszy rzut oka widać, że nie byłby zdolny do takich niecnych czynów. No, ale czy te niewinne, dziewczęce oczy mogą kłamać?

Jak nie trudno się domyślić, „Too beautiful to lie” to szalona komedia pomyłek, gdzie niedomówienia i zbyt szybkie wyciąganie wniosków połączone z wątkiem kryminalnym prowadzą do tego, że szanowany i powszechnie lubiany aptekarz nagle przeistacza się w kipiącego testosteronem brutala. Przynajmniej w oczach swoich bliskich… Jak to się wszystko zakończy? Wiadomo, że dobrze, ale naprawdę przyjemnie sobie pooglądać, jak Hee-chul wyplątuje się z matni kłamstewek i niedomówień. To pierwsza i ostatnia (póki co) rola Kang Dong Wona w komedii romantycznej, w której wszystko jest łatwe, miłe i przyjemne i gdzie odgrywa rolę zwykłego, zakompleksionego chłopaka z sąsiedztwa. Na pewno jest to dobra propozycja na takie jak dziś, paskudne szare i styczniowe dni.

Temptation of Wolves (2004)
[Pokusa wilków]


Na temat tego filmu w Internecie można przeczytać miażdżące recenzje. I kiedy to piszę, mam naprawdę na myśli miażdżące. Rozwałkowujące, przyklepujące łopatą i dla pewności poprawione jeszcze walcem. I choć zwykle daleka jestem do lekkiego formułowania podobnych opinii, bo łatwo jest siedzieć z boku i na wszystko kręcić nosem, to tutaj muszę co nie co racji przyznać.
Nie żeby film był totalnie do niczego! Mamy młodego Kang Dong Wona. Mamy młodego Kang Dong Wona, który wygląda bosko w poczochranej czuprynie i w znoszonych tenisówkach. Mamy młodego Kang Dong Wona, który trzaska po pyskach wszystko, co się rusza, uśmiechając się przy tym w owy cudownie łobuzerski sposób. Mamy młodego Kang Dong Wona, który bawi się z przesłodkim rudym kociaczkiem (trudno ocenić, które stworzenie jest bardziej urocze). Mamy nawet młodego Kang Dong Wona śpiewającego w barze karaoke. Jakby jeszcze tego było mało, mamy młodego Kang Dong Wona biegającego po deszczu.


Tyle pozytywów. Teraz zajmijmy się resztą.

Trzeba rzec, że autorzy scenariusza za dużo naczytali się ckliwych mang shojo z nienajwyższej półki. Mamy brzydkie kaczątko (i w tym przypadku faktycznie jest to prawda, Lee Cheong-ah za lat młodzieńczych urodą nie grzeszyła – wyrobiła się z wiekiem, tudzież skalpel ją wyrobił?), mamy dwóch pięknych chłopców, skaczących nad nią i oklepujących sobie wzajemnie paszcze z tego powodu, mamy bójki, niespełnione pierwsze miłości, wojnę gangów, zazdrosne i knujące po kątach dziewczęta, zagubionego brata z nieprawego łoża, śmiertelną chorobę, pojednanie rodzin, kazirodczy wątek, łzy wzruszenia… Czego scenarzyści nie zdołali upchnąć w to skromne 113 minut! No i tu właśnie leży pies pogrzebany, że z filmu zrobiła się jakaś kiczowata mieszanka nie pasujących do siebie elementów i daleko doszukiwać się logiki w miłosnych wyborach bohaterów. Miałam się nie rozpisywać, ale naprawdę nie mogę przemilczeć pewnych kwestii.

Zacznijmy od najbardziej irytującego elementu – głównej bohaterki. Han-kyung jest przeciętną nastolatką, która po śmierci swojego ojca przyjechała z prowincji do wielkiego miasta, by zamieszkać ze swoją matką. Rodzice byli rozwiedzeni a jej matka zdążyła ponownie wyjść za mąż i ma nawet dziecko z tego związku. Zagubiona Han-kyung trafia do wielkiej szkoły, gdzie toczy się regularna wojna między dwoma szkolnymi gangami, na czele których stoją dwa największe szkolne ciacha – Jung Tae-sung (Kang Dong Won) i Ban Hae-won (Jo Han Sun). Jak to się stało, iż oboje na zabój zakochali się w naszym brzydkim kaczątku? Hmm… Obejrzałam początek filmu jeszcze raz, w nadziei, że za pierwszym razem coś mi umknęło, ale niestety… Związek przyczynowo-skutkowy w tym względzie pozostaje dla mnie zaskakująco… nieobecny. Po prostu, Han-kyung zjawia się w mieście i buch! Wszystkie największe przystojniaki jak na akord zaczynają za nią szaleć. A czemu ona w końcu ulega gwałtownemu Ban Hae-wonowi, który pomiata nią jak ścierką? Najwyraźniej dziewczyny lubią jak się im mówi, co mają robić i ciąga ze sobą, nie zważając na sprzeciwy. Choć spójrzmy prawdzie w oczy – jej sprzeciwy są tak śmiesznie nieporadne, że ciężko powiedzieć, by faktycznie miała coś przeciw ciąganiu ją to w tę, to w tamtą.

[o jejku, jejku! I co ja mam, biedna, zrobić?]

Główna bohaterka zapewne celowo miała być przeciętna, by każda dorastająca koreańska nastolatka mogła się z nią utożsamiać, ale jej przeciętność została posunięta aż do bólu, zamieniając ją w wyblakłą postać bez charakteru. Jej największym dokonaniem przez cały film jest stanięcie w obronie Jung Tae-sunga, którego tłum usiłował zmasakrować (zrobiła to chyba tylko przez przypadek, nie bardzo wiedząc, co czyni), bo jej główne umiejętności sprowadzają się do żałosnego chlipania co chwilę, jąkania się i posyłania głupkowatych uśmiechów.

Kang Dong Won też nie miał zbytniej możliwości wspięcia się na aktorskie wyżyny, ale przy takim filmie i tak odwalił kawał dobrej roboty. Nie oszukujmy się, gdyby nie jego osoba, ciężko by było obejrzeć dzieło do końca. Wygląda bosko, uśmiecha się jak zawsze przeuroczo, a sceny z koteczkiem wydarły mi z piersi błogie westchnienia. No i tym pozytywnym akcentem zakończmy omawianie owego filmu.

[tylko, co on wyrabia z tym biednym koteczkiem?]

The Duelist (2005)
[Pojedynek]

Ktokolwiek doradził Kang Dong Wonowi wzięcie udziału w tym przedsięwzięciu, odwalił kawał dobrej roboty! Tym filmem kończy się era głupkowatych romansideł z udziałem KDW a rozpoczyna się piękny okres dobrych filmów.

The Duelist na pewno się do dobrych filmów zalicza i warto go obejrzeć nie tylko ze względu na wiadomo kogo. Fabuła jest dość prosta. Któregoś dnia w obiegu pojawia się duża liczba podrabianych pieniędzy. Podróbki są na tyle dobre, że laikowi ciężko rozróżnić kopię od oryginału, co skutkuje galopującą inflacją i problemami gospodarczymi. Miejscowi stróże prawa usiłują rozwikłać tę sprawę, ale jedynym tropem jest tajemnicza postać nieuchwytnego wojownika. W samym sercu wydarzeń znajdzie się para ekscentrycznych detektywów: chłopczyca Namsoon (Ha Ji-won), o charakterze bardziej wybuchowym niż mina przeciwpiechotna oraz podstarzały policjant – detektyw Ahn (Ahn Sung-ki), który traktuje dziewczynę jak swoją córkę. Po tym, jak Namsoon i Ahn staną się świadkami brawurowej ucieczki zamaskowanego wojownika, który ma przy sobie wory fałszywych monet oraz wzorniki do ich odlewania, osobiście zaangażują się w poszukiwania przestępcy. Problem jednak w tym, że im dłużej będzie postępować śledztwo, bym bardziej oczywiste stanie się rodzące się uczucie pomiędzy porywczą funkcjonariuszką a podejrzanym, o którym wiadomo tylko tyle, że ma „smutne oczy” (Kang Dong Won).

Jeśli zaś chodzi o gatunek, do jakiego należałoby film zakwalifikować, tu sprawa nie jest taka oczywista. Z jednej strony jest to film akcji, osadzony w realiach dawnej Korei, z drugiej kryminał, gdzie w mroczne sprawki uwikłani są najwyżsi urzędnicy i nie wszystkie motywy są do końca jasne, z trzeciej zaś… wszystko wydaje się być opowieścią wyjętą wprost z repertuaru ulicznych koreańskich teatrów. Nie raz ma się wrażenie, jakby oglądało się wizualizację epickiej opowieści jakiegoś barda, gdzie walki zawsze są widowiskowe, a uczucia gorące.

Nie da się ukryć, że film dopracowany jest w najmniejszych detalach. Tła dopasowane są do najdrobniejszego listka do charakteru i nastroju odgrywanych scen, feeria barw i faktur scenografii sprawia, że film ogląda się jak ruchome dzieło sztuki. Kolorowe płótna powiewają na długich linach, gdy Smutne Oczy ukrywa się z mieczem w ręku przed panią detektyw. Lekko surrealistyczne, różnobarwne, szklane bańki, które niewiadomo dlaczego noszone są w siatkach na plecach niemal każdego przechodnia, migają nam przed oczyma, gdy Namsoon obserwuje podejrzanego. Nawet śnieg nie pada tu bez powodu. Ujęcia również są niebanalne i tworzą nieco odrealniony, ale na pewno piękny świat.

Kluczowymi dla filmu są długie sekwencje walk, a właściwie tańcy z mieczem, w wykonaniu Namosoon i Smutnych Oczu. To właśnie w owych starciach wyraża i pogłębia się ich uczucie, a wraz ze zwarciem broni, w powietrze wzlatuje coś więcej, niż tylko skry z metalu. Zdecydowanie były to najbardziej namiętne i wciągające sceny walk, jakie przyszło mi kiedykolwiek oglądać.


Cykl KDW i jego dokonania:
  • 1% of Anything
  • Magic
- filmy (2004 – 2005)
  • Too beautiful to lie
  • Temptation of Wolves
  • The Duelist
- filmy (2006 – 2007)
  • Our Happy Time/Maundy Thursday
  • Voice of Murderer
  • M
- filmy (2009 – 2010)
  • Jeon Woo Chi
  • Secret Reunion
  • Psychic
  • Camellia Love for Sale

środa, 18 stycznia 2012

Kang Dong Won i jego dokonania - dramy

Nie będę się z tym kryć (bo przeglądając ten blog, nie trudno zgadnąć), że odczuwam pewną słabość do Kang Dong Wona… Na szczęście jest to słabość nieszkodliwa i ogranicza się jedynie do oglądania wszystkiego, w czym tylko zagrał. Nie wyłączając reklam, które tak na marginesie są naprawdę dobre (możecie sprawdzić to tutaj)!


Dziś pan Kang kończy 31 lat (wszystkiego naj, panie Kang!) i z tej okazji postanowiłam przyjrzeć się bliżej jego artystycznym dokonaniom. Obejrzałam wszystkie filmy i seriale z jego udziałem, jakie tylko są dostępne w sieci i mogę Wam z czystym sumieniem powiedzieć, że jest na co popatrzeć!
Zacznijmy od dram, bo tego jest mniej a w Internecie znaleźć można zaledwie dwa tytuły:
1% of Anything” (2003) i “Magic” (2004). Oprócz tego Kang Dong Won wystąpił jeszcze w: „Lady of Dignity” i „Country Princess”, oba seriale nagrane były dla stacji MBC i wyemitowano je w 2003 roku.

1% of Anything

Fabuła jest tak schematyczna i nieskomplikowana, że aż bolą zęby, ale co tam. Dong Won gra zadufanego w sobie i wybuchowego spadkobiercę rodzinnej fortuny, który, jeśli nie chce zostać wydziedziczony, musi hajtnąć się z wybraną przez swojego dziadka narzeczoną. Problem polega jednak na tym, że narzeczona nie za bardzo wie, dlaczego miałaby wychodzić za jakiegoś narwanego gościa, którego widzi pierwszy raz na oczy, a i rodzice dziewczyny, delikatnie mówiąc, nie są pomysłem zachwyceni. W realnym życiu szansa na zaistnienie takiej sytuacji wynosi zapewne mniej niż 1%, nie mówiąc już o prawdopodobieństwie powiedzenia się dziadkowych planów, ale koreańscy scenarzyści nie bez przyczyny dali serialowi taki tytuł…
Czy warto obejrzeć? Hallo! Tam gra Kang Dong Won, jasne, że warto! Grany przez niego bohater cudnie się prezentuje w przydługiej, potarganej fryzurze i staromodnych garniakach, a do tego jego porywczy charakter jest bardziej niż ujmujący. Co do całej reszty zaś… ekhm… no cóż… Przyjemność płynąca z oglądania naszego ulubieńca przez całe 26 odcinków serii jest niewątpliwa, ale… mimo całej mojej sympatii dla pana Kanga, nie były to jeszcze lata jego szczytowej formy aktorskiej. Jego gra jest poprawna, ale nie zachwyca. Za pewne winny jest też scenariusz, bo postaci są płaskie jak płyta lotniska i nie dają możliwości na aktorskie popisy. Główna bohaterka jest już tak wspaniała i dobroduszna, że aż mdli człowieka. Znacie ten typ: przeprowadzi staruszkę na drugą stronę ulicy, kłania się starszym w pas, ma niezachwiane zasady moralne, słucha grzecznie rodziców, pracuje ciężko dla dobra ogółu, nie oczekując przy tym ani słowa pochwały, czy choćby docenienia jej wysiłków, roni łzy nad losem skrzywdzonych przez życie i przytula do piersi płaczące dzieci… Nie żebym negowała podniosłość którejkolwiek z wymienionych wyżej cech, ale spod tej sterty cudownych przymiotów zupełnie nie widać człowieka z krwi i kości. Grana przez Kim Jung Hwa bohaterka jest dla mnie bezwolnym tworem kultury i dobrego wychowania i… niczym więcej. Nie posiada swojego charakteru, swoich przemyśleń i swojej siły woli. Działa jak dobrze zaprogramowany robot i podąża wyznaczonymi przez kulturę drogami. Po kilku odcinkach ciężko ją oglądać bez rosnącego uczucia zirytowania…

Magic


Na temat tej serii pisałam już sporo, więc nie będę się powtarzać i odsyłam Was do mojego „dramatycznego wpisu”. Odpuszczę sobie tym samym emocjonowanie się zakończeniem, a postaram się naświetlić sprawę.
Magic” to typowa drama z czworokątem (czworobokiem?) miłosnym, gdzie tajemnica goni tajemnicę, a nieszczęścia i ból spadają na bohaterów jak krople deszczu na żyzną ziemię w porze monsunu. Kang-jae (grany przez Kang Dong Wona) nie miał zbyt wiele szczęścia w życiu. Wychowywał się właściwie sam, bo jego tata – nieudolny kanciarz i gangster, niewiele się o niego troszczył, a w krytycznym momencie porzucił go na pastwę bandziorów, byle tylko samemu uratować skórę. Trudno się zatem dziwić, że wiecznie głodny i zastraszony Kang-jae poprzysiągł sobie, że nie powtórzy losu ojca i zrobi wszystko, by zapewnić sobie dostatnie życie. O ironio, szczęście uśmiecha się do niego w najbardziej krytycznym momencie. Uciekając przed prześladowcami swojego ojca, wbiega do jednego z namiotów w wesoły miasteczku i tam poznaje podstarzałego iluzjonistę, jego syna i przyjaciela, którzy pomagają mu ukryć się przed ścigającymi go zbirami. To przypadkowe spotkanie już na zawsze odmieni życie wszystkich czterech mężczyzn oraz wpłynie na losy dwóch sióstr (Kim Hyo Jin i Uhm Ji Won), które jeszcze nie miały nawet pojęcia o istnieniu wspomnianej czwórki…


W tym przypadku zdecydowanie nie można powiedzieć, że scenarzyści się nie wysilili. Raczej zbyt długo myśleli nad tym, jak by tu jeszcze skomplikować i utrudnić bohaterom życie. Intryga jest bardzo złożona, związki pomiędzy poszczególnymi postaciami wielopłaszczyznowe i głębokie a zakończenie jest bardziej niż zaskakujące… Jedyne, do czego można mieć zastrzeżenia, to właśnie do przesadnej dramatyczności wydarzeń. Jeśli nie złośliwy los, to sami bohaterowie starają się jak mogą, by zadać sobie i okolicy tyle bólu, ile to tylko możliwe. Dawka cierpienia, zwłaszcza pod koniec serii, była dla mnie zbyt obezwładniająca, no ale jak już pisałam we wspomnianym wcześniej „dramatycznym wpisie”, azjatyckie standardy w tym względzie są diametralnie różne od naszych.

[siostra masochistka]

Tym razem postaci są znacznie bardziej barwne i żywe. Jedyną osobą, która zachowuje się tak irracjonalnie i głupio, że aż ma się ochotę potrząsnąć monitorem (skoro samą dziewczyną nie można), jest przyszywana siostra głównej bohaterki (Uhm Ji Won). Masochizm w jej działaniach nie mieści się w skali pojmowania zdrowego człowieka a i zachodząca w niej przemiana jest, jak na moje oko, zbyt dramatyczna i skrajna. No, ale kto wie do czego miłość jest zdolna przywieść człowieka… Na szczęście inne postaci są zdecydowanie bardziej realne i choć nie zawsze się je kocha, przynajmniej można je zrozumieć. I znów najciekawszą postacią jest grany przez Kang Dong Wona bohater. Jest to postać, którą powinno się potępiać i zaszufladkować jako czarny charakter, ale jednocześnie nie sposób nie współczuć mu i nie kibicować w dążeniach do lepszego życia.


No i jak zawsze rozpisałam się bardziej, niż miałam w zamiarach, przez co jestem zmuszona podzielić post na dwie części. W kolejnej odsłonie pod lupę wezmę filmowe dokonania pana Kanga.

Cykl KDW i jego dokonania:
- seriale:
  • 1% of Anything
  • Magic
  • Too beautiful to lie
  • Temptation of Wolves
  • The Duelist
- filmy (2006 – 2007)
  • Our Happy Time/Maundy Thursday
  • Voice of Murderer
  • M
- filmy (2009 – 2010)
  • Jeon Woo Chi
  • Secret Reunion
  • Psychic
  • Camellia Love for Sale

Więcej na temat:
Film/Telewizja

niedziela, 15 stycznia 2012

Aegyo a czynnik romantyczny

Skoro już mniej więcej wiemy, czym jest aegyo (a jak nie wiemy, to się szybko edukujemy tutaj), możemy zacząć powolny rozkład. To znaczy, rozkład aegyo, jako zjawiska, na czynniki pierwsze. Przede wszystkim trzeba uświadomić sobie fakt, że aegyo jest kluczem do zrozumienia wielu fenomenów związanych z pop-kulturą Korei, tak jak koncept kawaii tłumaczy niemal wszystko w Japonii. Raz na jakiś czas będę powracać do tegoż, jakże słodziuteńkiego tematu. Niestety, tylko po to, by przekonać się, że właściwie wcale tak słodko i różowo nie jest. Ale nie uprzedzajmy faktów.

[SNSD lub Girls' Generation, jak kto woli]

Co aegyo ma do randkowania? Głupie pytanie. WSZYSTKO! Właśnie o to się rzecz rozbiega, by robiąc urocze minki i skromnie opuszczając wzrok, złapać tego jednego, jedynego. A skoro kobiety robią to w tak masowym natężeniu, wniosek jest prosty – to musi działać! Tyle oczywistości. Teraz warto zastanowić się, dlaczego faceci z uśmiechem na ustach kleją się do słodkich dziewczyn(ek) jak muchy do lepu. Cóż takiego pociągającego jest w dorosłej kobiecie, która z całych sił stara się przekonać świat, iż tak naprawdę wciąż ma 5 lat?


Odpuśćmy sobie na razie trop pedofilski (o tym będzie kiedy indziej). Skupmy się na normalnych, zdrowych facetach, których pociągają fizycznie dojrzałe kobiety, ale jakoś nie mogą oprzeć się urokowi tęsknych, słodkich wołań typu: „oppaaaa~”.

Dziewczyna, która jest aegyo, jest jak dziecko. Lubi kolorowe, urocze rzeczy (dobra, ja też lubię -_-`, ale to jeszcze nie czyni mnie aegyo), wrzeszczy na horrorach, rumieni się po usłyszeniu sprośnego żartu, łapie swojego mężczyznę za rękaw, wlepia w niego oczy zbitego psiaka i cieniutkim, słodkim głosikiem prosi, by gdzieś poszli, coś zrobili, coś jej kupił. Nie przypomina Wam to scenki dziecka z rodzicem? Dziecko ładnie pyta o zgodę, płacze i tupie nogami, gdy nie dostaje tego, co chce, ale tak czy owak, ostateczna decyzja należy do dorosłego – w tym przypadku faceta.

[Jessica z SNSD]

Wiadomo, że nie wszyscy, ale nie oszukujmy się – większość mężczyzn lubi mieć władzę i czuć się panami każdej sytuacji. A z kobietami ostatnio porobiły się jakieś dziwne rzeczy… Już nie siedzą cicho w kuchni, gdzie ich miejsce i nie chcą całego swojego życia poświęcać na dogadzanie mężowi i wychowywanie dzieci. Pracują, kształcą się, wyjeżdżają za granice, mają swoje zdanie i nie raz bezlitośnie wytykają mężczyźnie błąd lub porażkę. Przyzwyczajonym do patriarchalnego modelu rodziny przedstawicielom płci teoretycznie brzydszej grunt nagle zapalił się pod nogami. Ich ojcowie bez problemu dyrygowali matkami, zawsze rano czekało na nich ciepłe śniadanie a świeżo wyprane i wyprasowane ubrania ułożone były w schludną kosteczkę. Dlaczego mieliby nagle z tego wszystkiego rezygnować?

Zamiast użerać się z wyemancypowanymi babami, czyż nie lepiej jest poszukać sobie delikatnej i uroczej partnerki życiowej, której nieskomplikowany, dziecinny umysł pozwoli się w łatwo kształtować? Zamiast zaciekłych pojedynków na argumenty, wpatrzone z nabożną czcią oczęta, spijające słowa z ust, niczym prawdy objawione. Zamiast pustej lodówki i sprzeczek, kto tym razem robi zakupy, pachnący obiadek na stole, z kimbapem podawanym wprost do dzióbka. Zamiast kolejnej bluzki w szafie, kupionej niewiadomo kiedy i z kim za własne pieniądze, przeciągłe jęki i prośby o kupno nowej sukienki… Czyż nie brzmi to kusząco?

[kadr z dramy "Protect the boss"]

Nie da się ukryć, że dramy i przemysł muzyki rozrywkowej dołożyły swoje. Czy możecie wymienić choćby jeden tytuł serialu, w którym główna bohaterka nie byłaby w jakiś sposób aegyo? Niemal zawsze schemat jest ten sam: on – bogaty, zadufany w sobie egoista, pomiatający ludźmi i ciężką pracą, ona – biedna, pracowita, o gołębim sercu. Taka, co to i staruszkę przez ulicę przeprowadzi i przyklei plasterek na kolanko przypadkowo spotkanemu dziecku i choć czasem usiłuje to głęboko ukryć, tak naprawdę w jest przeurocza i przesłodka. W „Secret garden” Gil Ra Im (grana przez Ha Ji Won) niby jest twardą kobietą, która bez mrugnięcia okiem przywali każdemu, kto wpadnie jej pod rękę (w końcu jest kaskaderką), a za każdym razem, gdy dostanie SMS, powtarza za swoim telefonem cieniutkim głosikiem „masz wiadomość”. Nie mówiąc już o tym, co w nią wstępuje, gdy rozmawia ze swoim idolem, Oską…

[Ha Ji Won i Hyun Bin w "Secret Garden"]

Omawiając aegyo i randkowanie nie sposób pominąć temat „matching clothes”. Staram się nie nadużywać angielskich terminów, ale niestety nie jest to łatwe, bo w większości nie mamy odpowiedników danych zjawisk, a tworzone na szybko tłumaczenia brzmią mocno głupkowato. „Matching clothes” znaczy dosłownie „pasujące ubrania” i oznaczają sposób ubierania się par, by ich stroje do siebie pasowały, a najlepiej były swoimi wiernymi kopiami. Przemysł koszulkowy czerpie z tego tytułu niesamowite profity i na wszelkie sposoby stara się podtrzymać tę modę.



Skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Rzecz jasna z Japonii. W Azji wschodniej publiczne okazywanie sobie uczuć nie jest kulturowo przyjęte, więc wszelkiej maści obściskiwanie i całowanie się (ba, nawet chodzenie za rękę po ulicach) może wywoływać okrzyki zgorszenia. Młodzi ludzie nie byliby jednak sobą, gdyby nie starali się buntować przeciw skostniałym regułom i coraz częściej można spotkać obejmujące się, czy trzymające za ręce pary. Innym sposobem na oznajmienie światu wzajemnej miłości są właśnie „matching clothes”. Mogą to być po prostu ubrania w tym samym kolorze, ale przeważnie są to owe koszulki z pasującymi do siebie nadrukami. Niektóre są naprawdę kiotta*!

[dowód na to, że w Korei istnieją nie tylko filigranowe piękności!]

[jak mówiłam, pasować do siebie mogą nie tylko koszulki...]


Czy koncept aegyo jest nam aż tak bardzo odległy? Nie sądzę. Chyba każdy na początku związku przechodzi podobną fazę okresowego zdziecinnienia i zachowuje się jak oszalały kilkulatek. Wydaje mi się naturalne, że chcąc okazać swojemu partnerowi miłość i czułość, sami zachowujemy się jak duże dzieci. „Zaopiekuj się mną, bo taka jestem biedna”, „przytul mnie, bo tak się boję”. Czy z ręką na sercu, któraś z nas może powiedzieć, że nie uciekała się kiedyś do podobnych niecnych metod manipulacji? Poza tym miło jest być z kimś, przy kim można czuć się tak bezpiecznie i swobodnie jak za dziecinnych lat. Póki takie zachowanie wypływa z rzeczywistej potrzeby serca i przychodzi naturalnie, nie wydaje mi się, by było to coś złego. Gorzej tylko, jeśli ktoś pozuje w ten sposób, by przypodobać się swojej domniemanej „połówce”. Któregoś dnia będzie musiało się wydać, że słodka wybranka męskiego serca wcale taka urocza i naiwna nie jest. A co się wtedy dzieje? Tego już dramy nie pokazują…



* kiotta – od ang. cute, czyli uroczy, słodki. Przykład sławetnego konglishu.

środa, 11 stycznia 2012

Oppa! Bo oni mówią, że nie jestem aegyo! ㅠ_ㅠ

Jeśli ktoś cokolwiek interesuje się Azją wschodnią, nie ma możliwości, by to przeoczył. Całe morza, ba, oceany skośnookich dziewcząt (właściwie, nie tylko dziewcząt) piszczących z zaskoczenia/wrażenia/uciechy/strachu/rozczarowania/złości i robiące przy tym dziwne miny. W Japonii mówi się, że to kawaii!, w Korei zaś – aegyo.

Koncept kawaii to osobna i dość długa historia, może kiedyś się za to wezmę, ale póki co polecam artykuł tutaj. Ja za to skoncentruję się na tajemniczym aegyo (nie myślić aigoo, które znaczy mniej więcej tyle, co „o mój Boże!”).

Aegyo to koreańskie słowo, które dość trudno jest zdefiniować. Pochodzi ono z chińskiego, gdzie zapisuje je się za pomocą dwóch znaków: (ai), który znaczy „miłość” i „gyo” – „piękny (niestety nie udało mi się znaleźć, jak to się pisze). Mówiąc aegyo, ma się na myśli osobę, która zachowuje się w sposób uroczy i słodki, jest lekko dziecinna i spogląda na nas wielkimi, błyszczącymi oczyma, jak kot ze Shrecka. Jednym słowem, nie sposób jej nie przytulić i nie ukochać. Tyle teorii. Bo w praktyce, różnie z tym tuleniem bywa…

[kadr z "Mary stayed out all night"]

Po pierwsze, lepiej nie tulić przypadkowych Azjatów, bo może im się to mocno nie spodobać. Po drugie, nie każde aegyo jest w równym stopniu urocze. Trzeba wiedzieć, że są dwa typy aegyo – naturalne, subtelne i prawdziwie chwytające za serce i to sztuczne, pozowane i delikatnie mówiąc, rodzące uczycie zniesmaczenia.

By lepiej pojąć fenomen, proponuję obejrzeć poniższy filmik:

~ostrzeżenie!~
~krytyczna dawka aegyo!~

(tylko potem nie mówcie, że nie uprzedzałam!)

[niekwestionowana królowa aegyo, Sunny z SNSD]

To co zobaczyliście, to rzecz jasna mocno przesadzone aegyo. Trudno oczekiwać, by takie zachowania komukolwiek przychodziły naturalnie. Nie jesteśmy osamotnieni w naszych odczuciach. Jest naprawdę mnóstwo Koreańczyków, którzy też tego nie cierpią. Ale nie oszukujmy się, skoro takie persony istnieją (a co więcej, są członkami jednego z najbardziej popularnych zespołów), to musi być niezła rzesza ludzi, którzy to lubią. Skąd się w ogóle skośnookim wzięło to szaleństwo?

[DBSK i ich słynny klip "Baloons"]

Koreańska mądrość ludowa głosi: jeśli coś Ci się nie podoba w Korei – obwiń za to Japończyków. Jakkolwiek szowinistycznie to brzmi – w tym przypadku się sprawdza. Definitywnie miłość do wszystkiego co miłe i słodkie, po prostu kawaii, przyszła (a właściwie przypłynęła) z Japonii. Przemożny wpływ mang i anime zrobił swoje. Przypomnijcie sobie jakiekolwiek anime, które w życiu obejrzeliście. Nawet jeśli jest mocno poważne i mroczne, niemal zawsze znajdzie się jakaś postać, która swoją osobą będzie osładzać ponury nastrój. Chociażby taka Misa Misa w Death Note. Takich scen jak poniżej znajdziecie pełno!


[sceny z anime "Ouran High School Host club"]

Ktoś może zarzucić, że to przecież Korea jest obecnie czołowym eksporterem swojej popularnej kultury na inne kraje Azji, więc czemu to oni mieliby przejmować obce wzorce. Słuszna uwaga, ale przecież nie zawsze tak było. Jeszcze 40 lat temu pop-kultura koreańska właściwie nie istniała i dopiero zaczęła się kształtować pod silnym wpływem kultury japońskiej i amerykańskiej. Koreańczycy przejęli więc koncept kawaii i przetworzyli go na własny grunt.

[Uprzedzałam, że aegyo mogą być nie tylko dziewczyny... Jonghyun z SHINee]

Cóż zatem takiego specyficznego jest w aegyo? Właśnie to słowo, które pojawia się w temacie wpisu: „oppa”. Oppa (오빠) to sposób, w jaki siostra zwracania się do swojego starszego brata. Coś jak oni-san w wersji japońskiej. Ale oppa ma też inne znaczenie i może go używać każda dziewczyna, zwracając się do starszego chłopaka, o ile są w bliskich i serdecznych stosunkach. Albo od razu przejdźmy do rzeczy, tak zwraca się dziewczyna do swojego chłopaka (o ile jest starszy od niej, a lepiej żeby był). Całe to robienie słodkich dzióbków i mówienie dziecinnym głosem nakierowane jest właśnie na facetów. Nie ma chyba Koreańczyka, który gdzieś głęboko w sercu nie poczułby poruszenia, gdyby usłyszał takie tęskne wołanie:
[znów Sunny w akcji]

No i dziewczęta to wykorzystują… Wonder Girls w „I’m so hot” pokazują najlepiej, jak to się robi:

No i wreszcie dochodzimy do meritum. Różnicy między aegyo pozowanym i odgrywanym z premedytacją, a tym naturalnym i niezamierzonym. Kobiety dość szybko zauważyły, że przybierając minki zbitych psiaków i mrugając zaciekle wilgotnymi oczyma, mogą naprawdę dużo osiągnąć. Zawołały „oppaaaaa~!” i pan już leciał kupować kolejną parę butów. Facet czuł się jak król dżungli, zapewniający swojej eterycznej i bezbronnej wybrance wszystko, czego potrzebowała, a ona cieszyła się, że ma, o co jej chodziło. Wbrew pozorom faceci wcale tacy głupi nie są i dość szybko się pokapowali, że coś tu nie gra. Bo tu niby wybranka piszczy słodko i niefrasobliwa jest jak pięciolatka, gdy czegoś potrzebuje, ale nie daj Boże, ktoś przyniesie jej kawę z nieodpowiednią ilością pianki na górze i z ust eterycznej niewiasty, niewinności wcielonej, padają niezbyt niewinne słowa…

Takie aegyo jest sztuczne na kilometr i trudno oczekiwać, by ktoś to lubił. Ale są też osoby, które naturalnie od czasu do czasu zachowują się aegyo i zwykle nawet o tym nie wiedzą. Jedna z moich koreańskich koleżanek zapiera się jak diabeł święconej wody, że nigdy w życiu nie była i nie będzie aegyo, bo jej brat ją za to zamordował. Pomimo tych pełnych pasji zapewnień, jest przeuroczą dziewczyną i nie raz miałam ją ochotę serdecznie uściskać, bo taka była słodka. Mam nadzieję, że wiecie co mam na myśli. Naturalne aegyo to takie drobne rzeczy, które pojawiają się raz po raz, gdy np. ciastko spadnie na ziemię i jego właściciel spontanicznie zrobi nieszczęśliwą minę. Albo gdy zawstydzi się czymś szczerze. Myślę, że podświadomie każdy z nas lubi takie osoby i jakkolwiek by się nie wypierał, w każdym z nas jest gdzieś bardzo głęboko zakopana miłość do wszystkiego co słodkie, dziecinne i urocze. Może i nie każdy będzie biegał po mieście w koszulce z nadrukowanym misiaczkiem (bo nasza kultura ogranicza nasze infantylne zapędy), ale czy naprawdę Wasze życie nie byłoby piękniejsze, gdybyście dojeżdżali do szkoły takim autobusem? Ja bym się nie obraziła, gdyby mnie zabierał nawet na uczelnię. Właściwie, miło by było, gdyby łaskawie jakikolwiek autobus mnie tam zabierał... Ech.. komunikacja miejska... 

[więcej kawaii-busów tutaj]

Źródła:
rzecz jasna, nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego, tylko opierałam się na wiarygodnych, anglojęzycznych źródłach. Niestety, w związku z inteligentna inaczej polityką Google, nie mogę zamieścić linków, skąd dokładnie pochodzą przedstawione w artykule informacje. Zainteresowanych zgłębianiem wiedzy proszę o kontakt mailowy! waleriankaa@gmail.com

Jak robić sobie zdjęcia. Joon przedstawia

Każdy chce na zdjęciu wyglądać jak najlepiej. Człowiek stoi, pręży się, suszy uzębienie i nic… Fotka, jak fotka. Szału nie ma. Jak to jest, że Azjaci zawsze wyglądają tak fajnie na zdjęciach? Czy wystarczy tylko pokazać charakterystyczny znak zwycięstwa i już?

[tak przy okazji, jestem niemal na 100% pewna,
że Japonka w kimonie po lewej jest Japończykiem]

O nie, moi drodzy! Znak „V” to tylko początek! Ale bez stresu, Joon z MBLAQ nauczy nas, jak to się robi!

Według strony asianposes.com typowych azjatyckich póz jest aż 28. Nie szalejmy jednak na pierwszej lekcji, Joon-sensei wybrał dla nas najbardziej typowe z typowych, że tak powiem „bazę” dla początkujących. A więc do dzieła! Aparaty w dłoń i pstryk!

1. Znak „V”

Klasyk i absolutne minimum. Jeśli tego nie opanuje się dobrze, nie ma sensu iść dalej.
Wyciągamy dwa palce, rozkładając je w charakterystyczny kształt „V”, przysuwamy dłoń jak najbliżej twarzy (najlepiej dotknąć grzbietem palca wskazującego policzka) i uśmiechamy się słodko.
A teraz przypatrzmy się, jak to robi mistrz:


A tutaj kilka impresji na temat znaku „V”

[Jang Geun Sook: studium wariacji na temat znaku "V"
(a to pierwsze to była chyba rozgrzewka palcy ;)]

[Jonghyun z SHINeeprzesyła pozdrowienia]

[Yoona z SNSD też]

[Jak i chłopaki z JYJ]

[a G-Dragon nawet ze sceny]

2. Chomiczki

Żadna szanująca się Azjatka nie może przejść przez życie, nie robiąc sobie zdjęcia z nadmuchanymi policzkami (Boże, jak to brzmi!). Z resztą i nie jeden Azjata nie poczuje w życiu pełni bez takiego zdjęcia w albumie. Jak to zrobić? Po prostu zamknąć usta i wpuścić nieco powietrza z płuc do jamy ustnej. Nie uśmiechać się, bo powietrze uleci i będzie się wyglądać jak ćwierćinteligent!
Same chomiki to zbyt mało! Jest to doskonała baza do kombinowania z innymi wystudiowanymi pozami. Joon-sensei na poniższej prezentacji przedstawia nam chomiczki w połączeniu z pozą „nyan-nyan*” (aczkolwiek tylko połowiczną, by nie rozpraszać zbytnio adeptów szkoły azjatyckiego modelingu).

Wyrównaj do środka
A tutaj inne propozycje chomiczków oraz prezentacja klasycznej pozy „nyan-nyan”

[klasyczny chomiczek]

[sławny chomiczek - JaeJoong z JYJ]

[klasyczne "nyan-nyan"]

["nyan-nyan" połowiczny połączony z chomiczkiem,
czyli nauka Joona-sensei nie idzie w las!]

3. Nie pokazuj łapą…

W tym jednak przypadku nic mówić nie będziemy (tylko się ładnie uśmiechać), więc wskazywanie palcami jest jak najbardziej dozwolone. Że tak pozwolę sobie zanucić przebój Marka Grechuty „Ty, ty i tylko ty…”

Powtarzajmy za mistrzem!

I tradycyjnie kilka innych przykładów:

[tak to robi Yunho z DBSK]\

[a tak koreańska panienka]

[a tak T.O.P. z Big Bang (tak przy okazji, to są kluczyki od samochodu, czy pierścionek?)]

[G-Dragon z Big Bang nie chce czuć się gorszym]

[tu już moim zdaniem wygląda to tak, jakby się z kogos naśmiewały]

[i chciałbym i się wstydzę. Jang Geun Suk nie może się zdecydować,
na kogo powinien wskazać paluchem]

4. Łezki

Czy by wyglądać uroczo należy się ciągle uśmiechać? Oczywiście, że nie! Joon-sensei najlepiej przekonuje o tym, że i smutna minka może sprawić, byśmy wyglądali przesłodko. Czy ktoś oprze się pokusie przytulenia takiego smutnego szczeniaczka?

Jak to zrobić? Zmarszczyć brwi, wydąć dolną wargę (opcjonalnie ściągnąć buzię „w ciup” + chomiczki), przyłożyć palce wskazujące do policzków (imitują skapujące łezki), wyglądać jak przesłodkie siedem nieszczęść.


5. V-line

Pamiętacie post o literkach w kobiecym ciele? Nie? Uuu, to nie dobrze! Możecie go sobie odświeżyć tutaj. V-line bynajmniej nie jest zarezerwowana dla kobiet (no, przynajmniej ta, która dotyczy twarzy) i każdy może ją sobie na zdjęciu wyczarować, niezależnie, czy ma twarz pociągłą jak koń, kwadratową jak kuchenny stół, czy też okrągłą jak słonko. Wystarczy rozprostować dłonie, złączyć je nadgarstkami i odgiąć palce ku ziemi pod kątem 450, po czym przysunąć dłonie do twarzy, umiejscawiając brodę pomiędzy nimi.

Fachowa prezentacja poniżej:

Lekcję pierwszą możemy uznać za skończoną. Życzę przyjemnych ćwiczeń i owocnych prób! Pamiętajcie, że Joon-sensei zawsze tu dla Was jest i służy pomocą!
Naśladownictwo wyżej przedstawionych póz czynione jest na własną odpowiedzialność!
Całe szczęście, że współczesne aparaty nie mają już klisz…

P.S. Czy to szaleństwo w oczach Joona nie jest urocze?

Źródła:
skąd pochodzą gify z Joonem? Sama chciałabym wiedzieć. Nie pamiętam już, gdzie je znalazłam.

* nyan-nyan – to dźwięk, jaki wydają z siebie japońskie koty (tłum. miał-miał)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...