Ponad
trzy lata temu napisałam artykuł o tym, co może Ci zrobić fascynacja Azją
(tutaj). Dziś posunę się krok dalej i opiszę, co może Ci zrobić sama Azja,
jeśli Twoja fascynacja Cię kiedyś tam zawiedzie.
[Zachód słońca w Puszkarze. Indie]
Może półtora roku
w Azji to nie za długo, ale wystarczająco, by zaadoptować do swojego życia
kilka lokalnych mądrości (tudzież zboczeń). Jeśli już byliście w jakimś
azjatyckich kraju, może odnajdziecie w tym artykule cząstkę własnych
doświadczeń. Jeśli zaś podróż na wschód wciąż znajduje się w strefie marzeń, zostaniecie
uświadomieni, co się może człowiekowi porobić, jeśli się wreszcie odważy wsiąść
do samolotu i poszybować w nieznane.
By jakoś ogarnąć
dość przydługą listę różnorakich konsekwencji moich azjatyckich wojaży,
pozwoliłam sobie podzielić je wg krajów, z których się wywodzą. Na pierwszy
ogień pójdzie Japonia, bo od tego państwa zaczęła się moja azjatycka przygoda.
Japonia
[Światynia Erinji w prefekturze Yamanashi]
Podróż do Japonii
odmieniła moje życie. Brzmi górnolotnie, ale nie ma w tym stwierdzeniu ani
cienia przesady. To uczucie, kiedy siedziałam w pociągu z lotniska do centrum
Tokio… Euforia mieszała się z ekscytacją, chłonęłam wszystkimi zmysłami ten
obcy, a przecież tak znajomy kraj. Ledwo mogłam uwierzyć, że marzenie, które
jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się zupełnie nierealne, zmieniło się w
rzeczywistość. Nigdy już nie udało mi się osiągnąć tego ekstatycznego stanu,
ale podświadomie szukałam go w każdej kolejnej podróży. Wciąż mam nadzieję, że
jeszcze kiedyś uda mi się go znaleźć. W końcu jest jeszcze tyle fascynujących
miejsc do odwiedzenia!
Indie
[Jasalmer]
Ta podróż miała
zdecydowanie najdalej idące konsekwencje! Kto przypuszczał, że Indie już na
zawsze pozostaną częścią mego życia. A jednak! Jak już pewnie wiecie,
przyplątał mi się taki jeden przystojny suwenir… Nie tylko zamieszał w głowie,
ale także zmienił moje plany na przyszłość i ściągnął do Niemiec! Ot, taki
nieoczekiwany zwrot akcji.
Suwenir
odpowiedzialny jest w dużym stopniu za podżeganie moich różnych indyjskich zboczeń,
jak np. słabości do Bollywood, pikantnego jedzenia i leniwych wieczorów z filiżanką
chai’u w ręku.
Indyjska kuchnia
wywarła przemożny wpływ na moje kulinarne upodobania. Od zawsze lubiłam
intensywne smaki i sypać przyprawami w dania. Teraz przynajmniej nikt nie
narzeka, że moje obiadki są za ostre, a naszej kolekcji przypraw nie powstydził
by się szef pundżabskiej knajpy! Jakości dań również! Ma się te różnorodne
talenta, a co. ^^
[mój pundżabski guru: Turban Tadka! :D]
Poza
przystojniakami oraz bogactwem smaków, indyjska ziemia ma do zaoferowania jeszcze
inny dar natury: olejek kokosowy. Nie ma lepszego sposobu na odratowanie
podniszczonych (szczególnie długich, jak w moim przypadku) włosów! Do tego
olejek świetnie nadaje się na maseczki odżywcze na popękane dłonie i stopy,
zmieszany z brązowym cukrem jest świetnym peelingiem, a zaaplikowany na nogi
przed goleniem, zapobiega podrażnieniom i zacięciom. A do tego cudownie
pachnie! ^^
[cud natury w pudle ^^]
Chiny
[gdzieś w Guangzhou]
Chiny okazały się
dla mnie doskonałą lekcją światopoglądową i otworzyły mi oczy, że Azja to nie
sam cud, miód i orzeszki. Pracując tam przez rok, uświadomiłam sobie, że kraje
wschodniej Azji są wspaniałym miejscem na przeżycie niezapomnianych wakacji,
ale raczej nie są miejscem, gdzie można by osiąść i założyć rodzinę.
Szczególnie to ostatnie. Jako singiel może i przełknęłabym
niewolniczo-poddańcze stosunki w pracy, ale nie chciałabym zafundować moim
przyszłym potomkom takiego wyścigu szczurów i życia pod ciągłą presją.
Poza tym Chiny
nauczyły mnie, że pierwszy napar z herbaty nie nadaje się do picia (przelewa
się liście wrzątkiem, żeby je „umyć”), a kolejne napary smakują najlepiej z
małych, eleganckich czarek.
[mój obecny zestaw herbaciany. W Polsce mam bardziej profesjonalny sprzęt, ale za każdym razem jak wracam do domu, moja walizka jest za bardzo wypchana innymi dobrociami, żeby wcisnąć moje chińskie czarki :(]
Zupełnie
nieoczekiwanie przekonałam się też, że przesmażone na patelni pomidory,
zmieszane z jajkami i sosem sojowym, tworzą estetycznie nie za ciekawy, ale uzależniająco
pyszny dodatek do ryżu!
[Świątynia w Pekinie]
W Chinach też
wypracowałam sobie nawyk, że niezależnie, co by się działo, trzeba smarować
buzię kremem nawilżającym dwa razy dziennie. Chinki wyznają zasadę, że aby
pozostać pięknym i młodym, trzeba konserwować póki jeszcze jest co. Łatwiej
jest zachować jędrność, niż wygładzać zmarszczki. W związku z tym należy
trzymać się z dala od słońca, a parasolka w słoneczny dzień to wcale nie
obciach!
Może nie posuwam
się tak daleko, jak Azjatki, nosząc długie rękawy, rękawiczki, maski i wielkie
kapelusze podczas 40-stopniowych upałów, ale zdecydowanie leżenie plackiem na
plaży to nie moja rzecz!
I nie ma nic
lepszego, jak suszone, pikantne rybki! Boże, co ja bym dała, żeby znowu je
zjeść! @__@
[gdzie je zdobyć?!]
Korea
[a zamówiliśmy tylko zupkę... @___@]
Znów będzie o
jedzeniu. No, ale czy można oprzeć się cudownie kolorowemu i pysznemu kimbapowi
czy bibimbapowi? Szczególnie, że ten drugi nie trudno jest zrobić samemu. To po
Korei pozostała mi miłość do oleju sezamowego (wszystko lepiej smakuje, jak się
na nim smaży!) i zwyczaj wrzucania różnorodnych (czasem losowych) produktów
żywnościowych do gara albo ryżu, bo wiadomo, że zmieszane z sosem sojowym oraz
chilli, na pewno będą dobrze smakować.
W Korei spędziłam
też dwa dni w buddyjskiej świątyni, gdzie doceniłam ciszę i bezruch. Czasem trzeba
się zatrzymać, by w pełni poczuć życie. Mnisi odnajdują spokój i szczęście w
codziennych, najzwyklejszych czynnościach.
[ja to ta w prawym rogu zdjęcia]
Żadne to
odkrycie, ale te dwa dni pozwoliły mi uświadomić sobie, że nie ma sensu
przejmować się rzeczami, na jakie nie mamy wpływu, a jeśli mamy na coś wpływ,
to trzeba się po prostu wziąć do roboty i przestać nad sobą użalać. Z tym
braniem się do roboty czasem jest ciężko, ale przynajmniej skończyłam się
zadręczać różnymi myślami, szczególnie wieczorową porą, kiedy wypadałoby już spać,
a nie dumać nad sensem życia. Leżenie w łóżku i zamartwianie się niczego nie
rozwiąże, więc lepiej się przynajmniej wyspać i zająć tym wszystkim jutro.
Ehhh… Wprawiłam się teraz w stan tęsknoty za cudownie orzeźwiającą wietnamską kawą,
podawaną z lodem i nieprzyzwoitą ilością mleka skondensowanego. Za nie dającymi
się opisać słowami dobrociami na tajskich straganach, chrupiącą paneer pakorą i
pikantnymi, smażonymi ziemniaczkami kupowanymi do zaprzyjaźnionego dziadka z
budki koło metra w Guangzhou…
[wspominałam już, jak bardzo kocham tajskie stragany? ^^]
Czemu większość
moich rozrzewniających wspomnień wiąże się z jedzeniem? :P
Obawiam się, że
moja miłość do Azji jest niepoprawna, utwierdziła się przez żołądek i zapewne
już mi nigdy nie przejdzie…
P.S. Zsjęcia w tym poście (z wyjątkiem rybek i Turban Tadki ;) ) są mojego autorstwa ^^