wtorek, 26 lutego 2013

Miłość nie wybiera?

Podróżując przez Azję wiele razy zastanawiałam się, co takiego magicznego jest w k-popie, że zasłuchują się w nim całe nacje, a przez koreańskie seriale nie wysypia się połowa ludności globu (Chińczycy kochają koreańskie dramy, a oni swoją liczebnością zawyżają statystyki). Wielkie plakaty z podobiznami chłopców z DBSK wiszą na skrzyżowaniach miast w Japonii, Jang Geun Suk uśmiecha się do ciebie na półce w chińskim supermarkecie z butelki soczku a w Wietnamie najnowsze hity Girls’s Generation sączą się z co drugiej ulicznej knajpy…
[komu soczek z Jang Geun Suka?]

Dlaczego Azjaci lubią k-pop można poniekąd zrozumieć. To podobny krąg kulturowy i odległość niewielka, więc nie ma problemu z zaimportowaniem tego i owego na własny grunt. Ale dlaczego my, Europejczycy, albo konkretniej, spójrzmy na to z własnej perspektywy, Polacy, wygapiamy się godzinami w pląsających skośnookich?
 
Jasne, że u nas fascynacja k-popem daleka jest do azjatyckiego, czy nawet amerykańskiego szału. PSY przetarł co nie co pojęcie k-popu w naszym kraju, ale ciągle pozostaje on zagadnieniem mocno niszowym. To co jednak znamienne, dla wielu przelotne spotkanie z koreańskim show-biznesem przerodziło się w trwającą wiele lat miłość, o intensywności której próżno szukać wśród miłośników zachodniego popu, o innych gatunkach muzycznych nawet nie wspominając. Jak to możliwe, że kultura tak inna i odległa skradła nasze serca i bynajmniej nie chce ich oddawać?
To oczywiście tylko moje przemyślenia, żadne tam pogłębione studia, ale wydaje mi się, że właśnie owa egzotyczność jest jednym z kluczowych pojęć dla k-popu. Koreańska muzyka, dramy, variety-shows, cała związana z nimi kultura i język tworzą odrębne uniwersum, w którym można się zanurzyć i dzięki któremu można zapomnieć o własnym, czasem dość szarawym i nieciekawym, podwórku. W świecie koreańskich dram wszystko jest tak inne, ale jednak ogólnoludzko znajome i bliskie. Nie jest to czysta abstrakcja, jak powieści fantasy czy sience-fiction. Jest to namacalny świat: na tyle różny, by fascynować, a na tyle bliski, by czuć z nim więź.
 
Ogrom oferowanej przez Koreańczyków rozrywki sprawia, że jeżeli naprawdę chce się być w temacie, trzeba odstawić na dalszy plan wszystko inne. Stąd już prosta droga do zostania koreańskim/azjatyckim świrem, który nie ma pojęcia kim jest Rihanna czy Justin Bieber. Już kiedyś rozwodziłam się nad tym, do czego może prowadzić miłość do Azji, więc nie będę się powtarzać. Fakt jest niezaprzeczalny, że im bardziej człowiek chce się wgryźć w temat, tym bardziej on go wciąga i pozostawia w stanie totalnej ignorancji na wszystko inne. A stąd prosta droga do fetyszyzacji Korei i wszystkiego z nią związane oraz umiejscowienia swojego wyobrażenia o raju na ziemi właśnie tam.
 
[przeciętna ulica w Korei... :>]

Dla wielu fanów gatunku dramy i k-pop to jedyne źródło wiedzy o Korei, przez nie trudno popaść w ekstatyczny zachwyt na tym cudownym krajem. Bo nie dość, że ulicami przechadzają się sami nieziemscy przystojniacy i zapierającej dech w piersiach urody panienki, to jeszcze miłość swojego życia można poznać w barze, na ulicy albo nawet we własnej piwnicy… (bo czemu by i nie?) Wystarczy być i rozsiewać swój ukryty głęboko czar. Książę z bajki… tfu! Co ja plotę, dziedzic fortuny Samsunga i tak nas wyhaczy w tłumie. Zdaje się, że panów słuchających k-popu/oglądających dramy jest w naszym kraju zdecydowanie mniej niż dziewcząt, ale i oni mogą bez trudu pławić się w przyjemnych fantazjach. Doskonale znaną prawdą jest, że Azjatki uwielbiają niebieskookich Europejczyków. A w Korei przecież każda dziewczyna piękniejsza od drugiej. Każda uroczo uśmiechnięta i tryskająca subtelnym aegyo, niczym fontanna di Trevi. Dramy i klipy mają więc tą przewagę nad bajkami o księżniczkach i rycerzach w lśniących zbrojach, że dają złudzenie realności. Amerykańskie filmy są tak powtarzalne, a kultura tak przewidywalna, że trudno uwierzyć w kolejny happy end komedii romantycznej. Ale Korea… Kto wie, może tam rzeczywiście codziennie spotyka się Lee Min Ho wyskakującego z wrót czasu, a dziewczęta ćwiczą grupowe układy choreograficzne na każdym rogu?

[kto wie? Może rzeczywiście?]

Inną mocną stroną k-popu jest jego silnie wizualny charakter. Nie oszukujmy się. Chwytliwy bicik to jest to, ale czymże byłby k-pop bez osławionych synchronicznych pląsów i wystudiowanych min przed kamerą? Do tego dochodzi całe mnóstwo zdjęć promocyjnych, w których nasi ulubieńcy wyglądają jak bożyszcze spływające wprost z nieboskłonu. W dramach głównych ról też nie grywają brzydale. A nawet jeśli w jakimś filmie trafi się ktoś mniej atrakcyjny, to machnie sobie serię operacji plastycznych i będzie piękny jak marzenie. A morałem płynącym z takiego obrazu będzie apel o prawo ludzi do piękna. Poprawionego chirurgicznie…

[„200 Pounds Beauty”]

W zachodnim popie również nie brak takiego podejścia, ale mam wrażenie, że k-pop jest jednak bardziej kolorowy. Kicz, przesada, lekki surrealizm i neonowe barwy wymieszane są zgrabnie i z artystycznym zmysłem, tworząc nieład, który mnie osobiście ujmuje za serce i nieustannie poprawia humor.
 
[ta sesja jest tak kiczowata i przeładowana wszystkim, co możliwe, że aż boska! :D]

Na zachodzie na tym polu bez dwóch zdań króluje Lady Gaga, jednak jej kreacje posunięte są do skrajnych granic absurdu a i klipy pełne są nie zawoalowanych, seksualnych podtekstów. Nie żebym twierdziła, że k-pop nie sprzedaje seksu. O nie! Tak naiwna to nie jestem. W k-popie też właściwie chodzi tylko o to. Te rozrywane koszulki na koncertach, wymowne pocieranie usteczek, dwudziesto-kilkuletniepanny odziane w infantylne sukienusie i robiące słodkie minki do kamery… Jednak wersja, w jakiej sprzedaje się seksualne podteksty w Korei jest zdecydowanie bardziej subtelna i ukryta (no, przynajmniej w większości. Taka Rania się nie oszczędzała…). Czasem podteksty bywają niepokojące, czasem każą zastanowić się dwa razy nad tym, co się właśnie obejrzało, mimo wszystko jednak zdecydowanie preferuję taką formę „epatowania seksem”, niż tę, którą serwują nam zachodnie media. Nazywajcie mnie hipokrytką, ale ja tam nie lubię, jak mi się przy pierwszym spotkaniu wywala kawę na ławę.
 
[Lady Gaga]
 
Fakt, że tak na dobrą sprawę mało kto w naszym kraju wie, co to takiego k-pop, również nie jest bez znaczenia. Wtajemniczeni mogą czuć się lepsi od nieoświeconego motłochu. Na imprezach można pobrylować w towarzystwie, jakie to się ma wyszukane zainteresowania. Zauważyłam, że u nas fani k-popu nie mają misjonarskich zakusów. Zazwyczaj dzielą się swoim małym szaleństwem tylko z najbliższymi przyjaciółmi, wciągając zaledwie kilku wybrańców do kliki azjatycko zakręconych i na przemian wykrzykują „omo!” i „aygoo!”, chichocząc nad nowym klipem Nu’est, pozostawiając całą resztę w stanie najwyższego osłupienia. Troszkę podkoloryzowałam, ale mniema, że wiecie co mam na myśli. Co gorsza, sama tak poniekąd mam. Chociaż w moim szeroko pojętym pisarsko-dziennikarsko interesie, popularyzacja k-popu w Polsce powinna następować lawinowo! ;)
 
Podsumowując, na moje polskie oko, k-pop ma raczej marne szansę osiągnąć w naszym kraju skalę popularności, jaką posiada np. w Anglii czy Francji. Nasze społeczeństwo jest wciąż mocno zamknięte na inne kultury, głównie dlatego, że nie mamy zbyt wiele kontaktu z obcokrajowcami, a już najmniej z Azjatami. Dla przeciętnego Polaka skośnooki to „żółtek” z wietnamskiego targu. Ani to jakoś urodziwe, ani ciekawe… Ma za to duży potencjał chwycenia za serce wszystkich tych, którzy interesują się innymi kulturami i mają słabość do skośnych oczu. Jako że koreański show-biznes opiera się w przeważającej mierze na urodzie występujących w nich bohaterów, azjatycka definicja piękna musi do nas przemawiać.
 
[no cóż.. do mnie przemawia. Właściwie to KRZYCZY!
Lee Jong Suk]
 
A stąd już tylko krok do nieuchronnego. Łatwo zapomnieć o własnych problemach, oglądając maniakalnie miłosne perypetie naszego skośnookiego ulubieńca do czwartej nad ranem (czy jest ktoś, kto potrafi zachować umiar i zdrowy rozsądek w obliczu koreańskich dram? Ręka w górę! Ja jestem niestety totalnie niepoprawna…) albo przeglądając tony zdjęć na tumblrze naszej akutalnej „miłości”… A jeśli jeszcze analizowanie klatka po klatce układu choreograficznego z najnowszego klipu SHINee stanowi niewyczerpane źródło radości… czego chcieć od życia więcej?
Dobrze jest mieć swój własny świat i swoje kredki. Jak długo ten świat nie przesłania tego prawdziwego, albo nie stanowi jego substytutu, nie ma co marudzić.

czwartek, 21 lutego 2013

Nomadyczny tryb życia: zakończony.

Awansowałam w hierarchii rozwoju cywilizacyjnego i osiadłam wreszcie na swojej zgrabnej pupie. No, przynajmniej na razie*.

Wiem, że się powtarzam, ale nawet nie wiecie, jakie to miłe, widzieć tyle komentarzy pod swoim postem! Tych życzących udanej podróży, tych pochlipujących, gdzie nowe posty, tych naśmiewających się nieco z mojego przesadnego entuzjazmu. Za wszystkie serdecznie dziękuję i przepraszam, że przestałam na nie odpisywać, ale znów nie może obyć się bez internetowych problemów.


Owszem, dostęp do sieci mam, tyle tylko, że chińskie władze blokują dostęp do kilku serwerów: Facebooka, Youtube i Bloggera… Czyli do niemal wszystkiego, czego mi trzeba, by być w kontakcie ze światem. Ale nie ma strachu. Nie z takimi rzeczami człowiek się borykał. Chińczycy wcale nie są taką zindoktrynowaną nacją, jak by się mogło wydawać i mają swoje sposoby na okazanie obywatelskiego nieposłuszeństwa. Z Facebooka mogę korzystać w miarę normalnie, blogi na Blogspocie mi się wyświetlają, ale niestety mogę na nie tylko popatrzeć. O komentowaniu ani zalogowaniu się na serwer nie ma mowy. Pracuję jeszcze nad dostępem do Youtube, ale na razie ratuję się chińskim zamiennikiem youku.com.
Tak sobie myślę, że może raz na tydzień wrzucę na fan paga na Facebooku kombo z moimi odpowiedziami, na najciekawsze/najbardziej palące pytania. Możecie też zostawić swój mail, jeśli nie lubicie czekać za odpowiedzą. Jak by nie spojrzeć, taka idea bloga, żeby być w kontakcie ze swoimi czytelnikami i nie chciałabym się tej przyjemności pozbawiać. Tak więc piszcie śmiało!
Teraz wypadałoby przejść do konkretów i odpowiedzieć na najbardziej interesujące pytanie, czyli kiedy blog wróci do zwykłego życia? Hmmm… Niebawem. W poniedziałek przyjechałam do mojego chińskiego miasteczka, w którym pracuję jako nauczyciel języka angielskiego. Jutro moja pierwsza lekcja. Na razie jestem jeszcze w fazie urządzania się i orientowania w przestrzeni, ale długo to już nie potrwa. A jak zawsze zapału mi nie brakuje :)
Jeśli ktoś chciałby poczytać więcej o moim życiu w Chinach (czy w innych krajach), to zapraszam na mojego podróżniczego bloga:


A! A propos podróżowania! Co do moich dziesięciu postanowień na Koreę. Bez żartów, nie wiem, co sobie te wszystkie chłopy wyobrażają! Z Joowonkiem (Joo Won) nie gadam, bo nie dość, że nie przyjechał z bukietem kwiatów witać mnie na lotnisku, to jeszcze przez niemal 3 tygodnie mojego pobytu na półwyspie nie znalazł ani kwadransa, by się ze mną spotkać. Rozumiem, że jest zajęty kręceniem nowej dramy, ale bez przesady. Nie codziennie przylatuję do Seulu! To samo dotyczy pana Kang Ji Hwana i Kang Dong Wona… Sukkie (Jang Geun Suk) jak zawsze był nieuchwytny i nawet nie wiedziałam do jakiego kraju miałabym przesłać babcine pierożki. Chamy z BIGBANG zupełnie zapomnieli zostawić dla mnie vipowski bilet na ich koncert w Seulu (GD do dzisiaj mi się z tego tłumaczy), a panowie z SM, JYP i YG Entertainment z przekonaniem twierdzili, że wszystkie miejsca sprzątaczek i szatniarek mają już obsadzone do końca 2054 roku włącznie… Obawiam się, że mój niezdrowy entuzjazm w oku co nie co zdradził moje prawdziwe zamiary… Wybaczcie, zawiodłam! ;(

[na takiego Sukkiego sobie ino mogłam popatrzeć :(
Myangdong, Seoul]

Z sukcesów pragnę jednak odnotować, że badania środowiskowe, które prowadziłam przez cały czas trwania mojego pobytu w Korei, zostały zakończone spektakularnym sukcesem. Wiedziałam, że nie mogę się mylić. Koreańska ulica toż to jest po prostu wyspa skarbów! @___@ Każdego dnia spotykałam przynajmniej jednego takiego pana, na widok którego szczęka opadała mi nisko, a puls wzrastał niebezpiecznie, oraz kilku takich, za którymi aż chciało by się bezwstydnie pooglądać… Kobiety też bywają tak piękne, że aż człowiekowi smutno, gdy spogląda w lustro. W Polsce nie zdarzały mi się takie stany zbyt często. Ale może po prostu w Korei dużo wychodziłam z domu?

Pozdrawiam jak zawsze bardzo serdecznie! ^^


* że na razie osiadłam, a nie że na razie pupa zgrabna. Chociaż, właściwie… Zgrabność czterech liter to też tylko kwestia czasu. I stopnia umiłowania konsumpcji… A ten jest u mnie dość wysoki! ^^
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...