czyli subiektywny przegląd azjatyckich dram
Cóż zainspirowało mnie do napisania tego postu? Otóż, zakończyłam kilka dni temu oglądać kolejną koreańską dramę i pierwszy raz zakończenie mnie przeraziło. Dosłownie. Jak pewnie część czytelników doskonale wie, mój związek z azjatyckimi dramami nie jest zbyt długi, lecz na pewno można nazwać go namiętnym. Namiętnym w każdym tego słowa znaczeniu. Jest ośli zachwyt, czasem jest paląca nienawiść, czasem znudzenie, czasem ślepa fascynacja, czasem śmiech, potem łzy, krzyki oburzenia i rozanielone westchnięcia, narkotyczny ciąg i nieprzespane noce – słowem – wszystko. Jednak by zakończenie dramy mnie przeraziło, to zdarzyło się po raz pierwszy.
Mowa o koreańskiej dramie „Magic”, więc jeśli ktokolwiek by się zabierał za oglądanie tej produkcji, ostrzegam, że w dalszej części tekstu będą spoilery, więc odradzam czytanie poniższego akapitu. A dla wszystkich innych… Przejdźmy do rzeczy. Zakończenie dramy nie było rzewne, by zalewać się łzami wzruszenia ze szczęśliwego połączenia kochanków, nie było rozrywającej serce sceny, która wyciska krople z oczu i smarki z nosa.
Główny bohater (Kang Dong Won, tak na marginesie) stoi sobie samotnie na klifie, zaledwie krok dzieli go od przepaści i szemrzącego spokojnie, lecz groźnie oceanu. Myśli sobie o swojej ukochanej, spoglądając na pierścionek, który to chciał jej podarować, mówi, że jego serce wreszcie jest spokojne, że nie pożąda już dóbr tego świata, po czym… zeżera owy pierścionek i opada kurtyna. What the f…?! Rzucił się z tego klifu? Czemu zeżarł pierścionek? Że w ten sposób połączył się ze swoją lubą (która to ryczała jak bóbr w autobusie, jadąc sama do domu)? Że pogrzebie ich miłość w wodnej otchłani? No ja pitolę… 9 na 10 przypadków dram, które oglądam, powodują spustoszenia w moim umyśle, bo zaczynają się zupełnie inaczej niż kończą i choć nie raz spodziewałam się jakiejś lekkiej i przyjemnej komedyjki, kończę zasmarkując całą paczkę chusteczek. Tak było z Hong Gil Dongiem, Time of Dog and Wolf, Iljimae, Bad guy i wielu innymi filmami. Ale po kolei.
Jedna z moich ulubionych dram, Hong Gil Dong zaczyna się tak, że po pierwszym odcinku na dłuższy czas zrezygnowałam z oglądania kolejnych. W opisie serialu na mysoju.com, czyli portalu-Mekce wszystkich maniaków azjatyckich seriali, Hong Gil Dong został przyporządkowany do czterech kategorii: akcja, komedia, dramat, romans. Po zdjęciu od razu można poznać, że drama pseudo-historyczna. Opis: luźna adaptacja opowieści o Robin Hoodzie w koreańskich warunkach. Hong Gil Dong, syn ministra z nieprawego łoża, cierpi z powodu swojej pozycji społecznej. Obserwuje podłości, jakich dopuszcza się klasa wyższa, która to może czynić bezkarnie, co tylko chce, ze względu na swoje „szlachetne” urodzenie, dlatego też nasz nieustraszony koreański Robin Hood postanawia rozprawić się z niesprawiedliwym systemem. Na scenie ma pojawić się również niewiasta, która to będzie go wpierać, oraz prawowity następca tronu, który będzie chciał odzyskać należne mu miejsce, zajęte przez niegodziwego kuzyna. Na sam koniec opisu pojawia się tajemnicze zdanie, które powinno było pewnie dać mi do myślenia: „cała trójka zostanie zaplątana w matnię miłości, nienawiści, lojalności i zdrady, gdzie tylko jedna ze stron może zwyciężyć”. Nie brzmi zbyt przerażająco.
Tak, wiem. Na początku napisałam, iż jest to jeden z moich ulubionych seriali. Bo nie chodzi o to, że mam coś przeciwko smutnym końcom. Czasem fajnie sobie popłakać, przeczyścić zatoki, przemyć oczęta itp. Jednak uważam, że dramy o podwyższonym ryzyku zasmarkania połowy rękawa, powinny mieć jakieś ostrzegawcze oznaczenia. Nie może być tak, że zaczynasz sobie oglądać Hong Gil Donga, kilka pierwszych odcinków utwierdza cię w przekonaniu, że trafiłeś na lekką, czasami wręcz nieco głupkowatą komedię akcji, by gdzieś tak na pięć odcinków przed końcem przemienić się w rozrywający serce dramat. Tak nie można, to jest szkodliwe! Aż wstyd się przyznać ile przesiedziałam rycząc w głos po zakończeniu serii. Kilka dni dochodziłam do siebie. Nie, drodzy twórcy, tak się nie robi!
Generalnie, oglądając to i owo można dojść do przekonania, że azjaci lubują się w oglądaniu cierpienia innych. Nie tego fizycznego. Nie, takie rzeczy pozostawiają hollywoodzkim twórcom. Oni torturują swoich bohaterów psychicznie. Wikłają ich w sytuacje bez wyjścia, stawiają ich przed wyborami, których nie sposób podjąć, nie wariując przy tym, mordują najbliższych, zdradzają, okłamują i splatają losy w tak absurdalnie tragiczny sposób, że czasem ja, jako przeciętna Europejka, mam dość. Tyle naprawdę nikt nie jest w stanie znieść, ale jak widać – Azjaty nic nie jest w stanie złamać ani powstrzymać (patrz: Iljimae).
Są również seriale, po obejrzeniu pierwszego odcinka można być na stówę pewnym, że bez paczki chusteczek na epizod się nie obejdzie. Tak jest z mini serialem Koizora, czy legendarną już Winter Sonatą. Są również takie, które, Boziu dzięki, nie mamią widza przyjemną atmosferą, by z zaskoczenia zaatakować w ostatnim odcinku. Aczkolwiek, po moich doświadczeniach, dość ostrożnie podchodzę do takich „pozytywnych” dram i zwykle wstrzymuję się z oczekiwaniem radosnego wpadnięcia w ramiona ukochanych aż do pojawienia się napisu „KONIEC”. Z seriali reperujących moje morale mogę wymienić: Coffee Prince, You’re beautiful czy Full House. Obecnie, wszystko wskazuje na to, że również trafiłam na taką dramę, ale obejrzałam dopiero trzy odcinki, więc nie daję żadnych gwarancji, że to się nie zmieni. Mimo iż zwykle nie chwalę serialu przed jego zakończeniem, wydaje mi się, że w tym przypadku mogę uczynić wyjątek i polecić Protect the boss. Co nieczęsto się zdarza, drama jest wciągająca już od pierwszej chwili pierwszego odcinka. Jasna sprawa, że zadufany w sobie synalek właściciela wielkiej korporacji jest wkurzający, a sposób w jaki traktuje ludzi wręcz nie mieści się w głowie, ale… naprawdę daje się lubić. Główna bohaterka nie jest przesłodzoną aegyo-girl (czyli koreańska wersja bycia super-truper-kawaii) o gołębim sercu, co już na wstępie zasługuje na burzę oklasków na stojąco. Jeśli się jeszcze wspomni, że w rzeczonym serialu drugą co do ważności męską rolę gra Hero JaeJoong, wydaje mi się, że dalsze rekomendacje nie są potrzebne ^__^ Jeśli jeszcze nie ma polskiej wersji serialu (co może być, bo rok produkcji to 2011), to na pewno pojawi się wkrótce, gdyż był to mega hit. Nie tylko w Korei.
W tym miejscu kończę mój pierwszy dramatyczny przegląd subiektywny, choć pewnie z upływem czasu i obejrzanych seriali na koncie, pojawią się kontynuacje tematu. Na razie mam obejrzanych 26 tytułów (prowadzę ewidencję, więc nie ma mowy o pomyłce i tak, jestem crazy ;p), co pewnie nie jest zbyt imponującym wynikiem. Filmowe statystyki byłyby lepsze, ale to nie czas i miejsce, by się tym teraz chwalić i udowadniać sobie ile czasu marnotrawię na pierdoły.
Cóż zainspirowało mnie do napisania tego postu? Otóż, zakończyłam kilka dni temu oglądać kolejną koreańską dramę i pierwszy raz zakończenie mnie przeraziło. Dosłownie. Jak pewnie część czytelników doskonale wie, mój związek z azjatyckimi dramami nie jest zbyt długi, lecz na pewno można nazwać go namiętnym. Namiętnym w każdym tego słowa znaczeniu. Jest ośli zachwyt, czasem jest paląca nienawiść, czasem znudzenie, czasem ślepa fascynacja, czasem śmiech, potem łzy, krzyki oburzenia i rozanielone westchnięcia, narkotyczny ciąg i nieprzespane noce – słowem – wszystko. Jednak by zakończenie dramy mnie przeraziło, to zdarzyło się po raz pierwszy.
Mowa o koreańskiej dramie „Magic”, więc jeśli ktokolwiek by się zabierał za oglądanie tej produkcji, ostrzegam, że w dalszej części tekstu będą spoilery, więc odradzam czytanie poniższego akapitu. A dla wszystkich innych… Przejdźmy do rzeczy. Zakończenie dramy nie było rzewne, by zalewać się łzami wzruszenia ze szczęśliwego połączenia kochanków, nie było rozrywającej serce sceny, która wyciska krople z oczu i smarki z nosa.
czy taki uroczy plakat może zwiastować traumę? A i owszem!
Główny bohater (Kang Dong Won, tak na marginesie) stoi sobie samotnie na klifie, zaledwie krok dzieli go od przepaści i szemrzącego spokojnie, lecz groźnie oceanu. Myśli sobie o swojej ukochanej, spoglądając na pierścionek, który to chciał jej podarować, mówi, że jego serce wreszcie jest spokojne, że nie pożąda już dóbr tego świata, po czym… zeżera owy pierścionek i opada kurtyna. What the f…?! Rzucił się z tego klifu? Czemu zeżarł pierścionek? Że w ten sposób połączył się ze swoją lubą (która to ryczała jak bóbr w autobusie, jadąc sama do domu)? Że pogrzebie ich miłość w wodnej otchłani? No ja pitolę… 9 na 10 przypadków dram, które oglądam, powodują spustoszenia w moim umyśle, bo zaczynają się zupełnie inaczej niż kończą i choć nie raz spodziewałam się jakiejś lekkiej i przyjemnej komedyjki, kończę zasmarkując całą paczkę chusteczek. Tak było z Hong Gil Dongiem, Time of Dog and Wolf, Iljimae, Bad guy i wielu innymi filmami. Ale po kolei.
Jedna z moich ulubionych dram, Hong Gil Dong zaczyna się tak, że po pierwszym odcinku na dłuższy czas zrezygnowałam z oglądania kolejnych. W opisie serialu na mysoju.com, czyli portalu-Mekce wszystkich maniaków azjatyckich seriali, Hong Gil Dong został przyporządkowany do czterech kategorii: akcja, komedia, dramat, romans. Po zdjęciu od razu można poznać, że drama pseudo-historyczna. Opis: luźna adaptacja opowieści o Robin Hoodzie w koreańskich warunkach. Hong Gil Dong, syn ministra z nieprawego łoża, cierpi z powodu swojej pozycji społecznej. Obserwuje podłości, jakich dopuszcza się klasa wyższa, która to może czynić bezkarnie, co tylko chce, ze względu na swoje „szlachetne” urodzenie, dlatego też nasz nieustraszony koreański Robin Hood postanawia rozprawić się z niesprawiedliwym systemem. Na scenie ma pojawić się również niewiasta, która to będzie go wpierać, oraz prawowity następca tronu, który będzie chciał odzyskać należne mu miejsce, zajęte przez niegodziwego kuzyna. Na sam koniec opisu pojawia się tajemnicze zdanie, które powinno było pewnie dać mi do myślenia: „cała trójka zostanie zaplątana w matnię miłości, nienawiści, lojalności i zdrady, gdzie tylko jedna ze stron może zwyciężyć”. Nie brzmi zbyt przerażająco.
Tak, wiem. Na początku napisałam, iż jest to jeden z moich ulubionych seriali. Bo nie chodzi o to, że mam coś przeciwko smutnym końcom. Czasem fajnie sobie popłakać, przeczyścić zatoki, przemyć oczęta itp. Jednak uważam, że dramy o podwyższonym ryzyku zasmarkania połowy rękawa, powinny mieć jakieś ostrzegawcze oznaczenia. Nie może być tak, że zaczynasz sobie oglądać Hong Gil Donga, kilka pierwszych odcinków utwierdza cię w przekonaniu, że trafiłeś na lekką, czasami wręcz nieco głupkowatą komedię akcji, by gdzieś tak na pięć odcinków przed końcem przemienić się w rozrywający serce dramat. Tak nie można, to jest szkodliwe! Aż wstyd się przyznać ile przesiedziałam rycząc w głos po zakończeniu serii. Kilka dni dochodziłam do siebie. Nie, drodzy twórcy, tak się nie robi!
Generalnie, oglądając to i owo można dojść do przekonania, że azjaci lubują się w oglądaniu cierpienia innych. Nie tego fizycznego. Nie, takie rzeczy pozostawiają hollywoodzkim twórcom. Oni torturują swoich bohaterów psychicznie. Wikłają ich w sytuacje bez wyjścia, stawiają ich przed wyborami, których nie sposób podjąć, nie wariując przy tym, mordują najbliższych, zdradzają, okłamują i splatają losy w tak absurdalnie tragiczny sposób, że czasem ja, jako przeciętna Europejka, mam dość. Tyle naprawdę nikt nie jest w stanie znieść, ale jak widać – Azjaty nic nie jest w stanie złamać ani powstrzymać (patrz: Iljimae).
Są również seriale, po obejrzeniu pierwszego odcinka można być na stówę pewnym, że bez paczki chusteczek na epizod się nie obejdzie. Tak jest z mini serialem Koizora, czy legendarną już Winter Sonatą. Są również takie, które, Boziu dzięki, nie mamią widza przyjemną atmosferą, by z zaskoczenia zaatakować w ostatnim odcinku. Aczkolwiek, po moich doświadczeniach, dość ostrożnie podchodzę do takich „pozytywnych” dram i zwykle wstrzymuję się z oczekiwaniem radosnego wpadnięcia w ramiona ukochanych aż do pojawienia się napisu „KONIEC”. Z seriali reperujących moje morale mogę wymienić: Coffee Prince, You’re beautiful czy Full House. Obecnie, wszystko wskazuje na to, że również trafiłam na taką dramę, ale obejrzałam dopiero trzy odcinki, więc nie daję żadnych gwarancji, że to się nie zmieni. Mimo iż zwykle nie chwalę serialu przed jego zakończeniem, wydaje mi się, że w tym przypadku mogę uczynić wyjątek i polecić Protect the boss. Co nieczęsto się zdarza, drama jest wciągająca już od pierwszej chwili pierwszego odcinka. Jasna sprawa, że zadufany w sobie synalek właściciela wielkiej korporacji jest wkurzający, a sposób w jaki traktuje ludzi wręcz nie mieści się w głowie, ale… naprawdę daje się lubić. Główna bohaterka nie jest przesłodzoną aegyo-girl (czyli koreańska wersja bycia super-truper-kawaii) o gołębim sercu, co już na wstępie zasługuje na burzę oklasków na stojąco. Jeśli się jeszcze wspomni, że w rzeczonym serialu drugą co do ważności męską rolę gra Hero JaeJoong, wydaje mi się, że dalsze rekomendacje nie są potrzebne ^__^ Jeśli jeszcze nie ma polskiej wersji serialu (co może być, bo rok produkcji to 2011), to na pewno pojawi się wkrótce, gdyż był to mega hit. Nie tylko w Korei.
W tym miejscu kończę mój pierwszy dramatyczny przegląd subiektywny, choć pewnie z upływem czasu i obejrzanych seriali na koncie, pojawią się kontynuacje tematu. Na razie mam obejrzanych 26 tytułów (prowadzę ewidencję, więc nie ma mowy o pomyłce i tak, jestem crazy ;p), co pewnie nie jest zbyt imponującym wynikiem. Filmowe statystyki byłyby lepsze, ale to nie czas i miejsce, by się tym teraz chwalić i udowadniać sobie ile czasu marnotrawię na pierdoły.
Czymże jednak byłby świat bez skośnookich przystojniaków na ekranie? :D
Więcej na temat:
Film/Telewizja
:)
OdpowiedzUsuńuśmiałam się ;p
fakt faktem że Azjaci dość dziwnie pojmują happy end. W tajemnicy powiem, że nawet męską widownię potrafi dobry film poruszyć.
cieszę się, że się podobało, ale na serio Kang Dong Won mnie przeraził tą osttanią sceną. Generalnie nie jest mi zwykle za wesoło jak kończę oglądanie, więc jak to mawia Kasia "tu nie ma nic do śmiacia"
OdpowiedzUsuńa co do poruszania męskiej części widowni - coś tam kiedyś wspominałaś i chyba rzeczona Koizora miała z tym coś wspólnego :D
Zobacz "Chuno - Slave hunter" "A love to kill " z Rain albo "Iris" nie moglam dojsc do siebie przez tydzien;(((((chlip,chlip dostepne na www.viki.com
OdpowiedzUsuńwww.hulu.com
www.dramafever.com
www.dramacrazy.net
na "Iris" zbieram się już od dłuższego czasu! Kurcze, życia mi nie starczy, żeby obejrzeć wszystko, co bym chciała! Ale dzięki za nowe typy! :) Na pewno się skuszę. Któregoś dnia ;p
OdpowiedzUsuńWow świetny blog! Czemu tu wcześniej nie trafiłam? O_O God only knows!
OdpowiedzUsuńAhahahha ja na prawie wszystkich końcówkach dram płaczę... a jeśli interesują cie ciekawe zakończenia to polecam Fashion Kinga! Trochę dram obejrzałam (zwłaszcza koreańskich) i ta miała na razie największy współczynnik WTF jeśli chodzi o zakończenia :D
(na drugim szczytnym miejscu jest The legend). Następnym razem się tu bardziej rozejrzę a tymczasem... pozdrawiam! :)
Pamiętam ten cudowny dzień kiedy to musiałam zatrzymać projekcję dramy w połowie odcinka żeby się otrząsnąć T^T ...doszłam do ogólnego wniosku wszystkich "oglądaczy" dram, że potrafią nieźle wyprać mózg ^o^
OdpowiedzUsuń